Być w Pekinie i nie zobaczyć Wielkiego Muru to grzech, dlatego potulnie nastawiliśmy budziki na 5:00, aby zdążyć o 7:00 na autobus do miejscowości Mutianyu, która miała być wybawieniem od tłumów , spokojnym miejscem nieznanym turystom. Najciekawszym doświadczeniem tej naszej wyprawy była sama podróż. Jeśli myślisz, że wypadasz nieźle w testach cierpliwości spróbuj podobnej eskapady.
Wszystko zaczęło się od autobusu 936, który miał nas zawieźć na miejsce. Na wypadek zapytaliśmy jeszcze jakiegoś Chińczyka, czy wszystko się zgadza ale po 5 minutach jego rozszyfrowywania chińskich znaczków na rozkładzie, kręcenia głową i przewracania oczami zrozumieliśmy, że to nie będzie łatwa przeprawa. Nie otrzymaliśmy jasnej odpowiedzi bo nasz rozmówca nie znał ani jednego słowa po angielsku. Sprawą jednak zainteresowały się kolejne osoby docierające na przystanek. Szczególnie urzekł nas pewien starszy pan, który chociaż nie wiedział, jak dotrzeć na miejsce zrobił wszystko co było w jego mocy, aby nam pomóc. Chodził od autobusu do autobusu, rozmawiał z kierowcami i co chwilę próbował nam coś pokazać na migi. W pewnym momencie kazał żebyśmy poszli gdzieś za nim. Weszliśmy do obskurnego budyneczku, plątając się korytarzami i idąc krok w krok za naszym przewodnikiem, który co chwilę zaczepiał przechodniów pytając o drogę do Mutianyu. Niestety każdy z nich po chwili zadumy kiwał głową i pokazywał, że mamy iść dalej. Po kilku próbach udało się. Zobaczyliśmy błysk w oku naszego staruszka. Zaprowadził nas na przystanek i pokazał palcem numer naszego autobusu. Na miejscu dostał burę od żony. Prawie spóźnił się na swój autobus, nie mówiąc już nawet o tym, że przepadło mu miejsce siedzące, o co w Chinach nie jest łatwo.
Autobus o numerze 867 przyjechał po 20 minutach. Okazało się jednak, że musimy poczekać godzinę na następny bo ten jedzie tylko do pętli, która jest 20 km od celu naszej podróży. Informacji udzieliła nam jakaś dziewczyna (nie-Chinka) biegle, a raczej totalnie śmigająca po angielsku.
Przycupnęliśmy sobie na ławeczce. W między czasie pojawiła się para Włochów, która planowała odbyć podobną wycieczkę, a po 15 minutach przystanek zaczął wypełniać się Chińczykami. Dopiero wtedy zorientowaliśmy się, że powinniśmy ustawić się w kolejce, która zaczęła się generować pomimo tego, że przecież w żadnym innym miejscu jej nikt tutaj nie przestrzega. Tym razem było inaczej. Przed autobusem utworzył się wężyk i okazało się, że nie będzie rozpychania się łokciami.
Część osób do niego wsiadła. Pan kierowca pokręcił jednak głową, gdy para Włochów pokazała zdjęcie Wielkiego Muru i nazwę miejscowości. Nie mieliśmy szczęścia. Przed nami było jeszcze 30 minut. Możecie wyobrazić sobie naszą frustrację, gdy odjeżdża nam sprzed nosa już drugi autobus i mówią Wam, że musicie czekać na kolejny, który nie wiedzieć czemu ma taki sam numer tylko inną trasę. Czekaliśmy i w końcu się doczekaliśmy. Zauważyliśmy, że Chińczycy mają jakąś paranoję związaną z tym, że może nie być dla nich miejsca. Co z tego, że można to szybko oszacować na podstawie zebranych się osób. Tym razem to my staliśmy się ich obiektem agresji. Jakaś starsza Chinka, o dziwo gadająca po angielsku, zaczęła machać rękami i krzyczeć, że wepchnęliśmy się na przód kolejki. Ledwo zdążyliśmy się odezwać, a nasza cudowna para Włochów okazała się wybawieniem. Wytłumaczyli pani, że byliśmy pierwsi na przystanku. Takie to właśnie uroki podróżowania z Chińczykami.
W autobusie drogę uprzyjemniał Pawłowi bekający pan. Ja spałam, jak zabita.
Na miejscu okazało się, że naszą spokojną miejscowość dopadli już chińscy sprzedawcy ustawiając się dosłownie w każdym kącie ze swoimi kramikami. Na potrzeby handlu nauczyli się kilku podstawowych zwrotów po angielsku , a wobec turystów postanowili stosować agresywną politykę czyli zabarykadować przejście i wepchnąć siłą w ręce przechodniów kilka bibelotów. Niczym mistrzowie zen ignorowaliśmy ich nawoływania i stopień po stopniu zbliżaliśmy się do celu.
Na jakimś blogu pewna para zainspirowała nas swoimi zdjęciami. Dwójka młodych ludzi urządziła sobie piknik na Wielkim Murze, popijając czerwone winko i delektując się ciszą. Poszliśmy w ich ślady zastępując wino piwkiem. Promyki słońca i niekończąca się ilość schodów wyciskały z nas ostatnie poty ale byliśmy już prawie na upragnionej górze. Romantyczne widoki motywowały nas do wysiłku. Na Pawle potęga Wielkiego Muru zrobiła wrażenie. Wiedziałam, że ta wycieczka pozostanie w jego pamięci. Ja czułam się, jak Karl Pilkington z „Idioty za granicą”. Kto oglądał program, ten wie o co chodzi. Nie mogłam tego przeboleć, że Chińczycy przytargali swój chłam dla turystów na sam szczyt i co 200 metrów wyskakiwali zza rogu krzycząc mi w twarz „water, water, water”. Nie wiem, czy są jeszcze takie miejsca, z których można dostać się na Wielki Mur i mieć chwilę dla siebie. Jeśli tak, poszukajcie ich koniecznie bo widoki są obłędne, a podziwianie ich w spokoju musi być wspaniałą rekompensatą za cały ten wysiłek włożony, aby dotrzeć na miejsce.
Autobus powrotny mieliśmy o godzinie 14:00 i 16:00. Wybraliśmy drugą opcję. Przyszliśmy odpowiednio wcześniej bo zdawaliśmy sobie sprawę, że chętnych może być sporo. Od razu zaatakowali nas kierowcy busików proponując nam oczywiście bardzo promocyjną cenę od osoby 100 RMB (cena biletu w autobusie to 16 RMB). Podziękowaliśmy grzecznie ale nie bądź naiwny tu nikt nie akceptuje odmowy. Pan zaczął nas przekonywać, że nastąpiła pomyłka i o 16:00 nie mamy żadnego transportu (chociaż na tablicy, jak wół napisane, że o 16:00). Takie zagranie już nam się nie spodobało więc pozwoliliśmy sobie na odrobinę szydery. Wmawialiśmy naganiaczom, że mamy prywatny odrzutowiec więc chyba rozumieją, że nie skusimy się na busa, a innym tłumaczyliśmy, że się nigdzie nie wybieramy bo postanowiliśmy zadomowić się na przystanku. Nasze argumenty okazały się nie do przebicia. Zostawili nas panowie w spokoju.
Punkt 16:00 autobus przyjechał na miejsce.Tym razem nie zapowiadało się na kulturalne oczekiwanie w kolejce. Pomimo tego, że ku naszemu zaskoczeniu pojawiła się tylko garstka osób i każdy znalazłby siedzenie dla siebie wyczuwaliśmy atmosferę walki w powietrzu. Tak też się stało, gdy otworzyły się drzwi. No nic, tak jak już wspominałam technika kolanko-łokieć jest niezawodna.
Chiński autobus to nie kolej magnetyczna Maglev. Przez 3 godziny próbowaliśmy pokonać odcinek 50 km. Wycieńczeni i zmęczeni telewizją chińską CCTV, która nie dawała za wygraną ze swoimi monotonnymi filmami szkoleniowymi pt. „jak dobrze umyć szklankę lub wazonik” dotarliśmy na miejsce. Dalej poruszaliśmy się już metrem, za które wielbimy Chińczyków. Za 2 RMB możesz podróżować wszystkimi liniami, a sposób poruszania się tutaj jest tak banalny, że nie ma takiej opcji żeby się zgubić.